DZIEN 27 14.02.2007
W tym dniu rozpoczelismy kolejny rozdzial naszej podrozy - INDIE. Wyladowalismy w Chennai (Madras) stolicy Tamil Nadu, poludniowego stanu Indii. Nie chcielismy jednak zatrzymywac sie na dluzej w tej zbudowanej przez Brytyjczykow metropolii. Naszym celem bylo Mamallapuram, oddalone o jakies 60 km od Chennai.
Po wyjsciu z samolotu udalo nam sie przepchac przez tlum Hindusow zapraszajacych do swoich taksowek i riksz, i dotrzec do informacji turystycznej. Tam dowiedzielismy sie ktorym autobusem dotrzec do Mamallapuram. Goraco sprawilo ze z trudnoscia dowleklismy sie na przystanek, tzn miejsce ktore bardziej przypominalo przystanek niz reszta pobocza ruchliwej drogi. Stala tam grupka ludzi a przejezdzajace tamtedy autobusy zwalnialy, a czasem nawet zatrzymywaly sie! To jedyne widoczne znaki wskazujace przystanek.
Autobus byl pelny, stanelismy z przodu chyba tylko po to zeby wszyscy mogli nas lepiej poogladac:) bilety kosztowaly 20 kilka rupii. Na dworcu przesiedlismy sie do kolejnego autobusu. A kolejny autobus to kolejne doswiadczenia. Gdzies tak w polowie drogi, nasz wydawaloby sie pelny autobus, okazal sie byc jeszcze wystarczajaca pusty dla chyba calej szkoly ubranych na bialo chydych jak patyki hinduskich dzieci. Zmiescilo ich sie chyba 40 w srodki plus jesszcze kilku starszych chlopcow wisialo na zewnatrz:). Nasza obecnosc byla glowna atrakcja wiec nasze okolice w szczegolnosci i dokladnie zostaly oblepione przez dzieciaki. Patrzyly sie na nas swoimi wielkimi oczami, smialy sie z nas i do nas, nas tez to rozweselilo:) na koniec po wyjsciu z atobusu machaly na na dowidzenia.
W samym Mamallapuram tradycyjnie juz zostalismy otoczeni tlumem hotelowych "naganiaczy" choc trzeba przyznac ze bardzo uprzejmych ze swym " Good Mornig Madam, Sir" znieczuleni odpedzamy ich i ruszamy na poszukiwania z poznanym w autobusie irlandczykiem. Po kilu probach udalo nam sie znalezc pokoj w hotelu a jakze !! RamaKriszna!! Jay!!
Wieczorem wychodzimy na dlugo oczekiwane indyjskie jedzenie. Pilismy lassi jedlismy purisy i czapaty , curry z panirem, kofte (kulki warzywne) i pyszny sypki ryz:). Samo jedzenie sprawia ze warto tu przyjechac.
DZIEN 28 15.02.2007
Mamallapuram to wioska slynna z rzezb w kamieniu. Wielowiekowa tradycja sprawia ze miasto/wioska pelna jest zakladow rzezbiarskich. Od samego rana do poznego wieczora rozbrzmiewa tu stukanie mlotkow rzezbiarskich. Znajduje sie tu mnostwo swiatyn wykutych w skale, podobno powstaly nie jako miejsca kultu ale jako "reklama" kusztu tutejszych rzezbiarzy, choc teraz sluza jako miejsca kultu z tego co sie slabo orientujemy to glownie sziwaickiego. Nad samym morzem stoi piekna swiatynia, najstarsza kamienna w poludniowych indiach. Po wszystkich tych zabytkach laza malpy, kozy i cos jakby wiewiorki.
Na obiad wybralismy sie do autentycznej indyjskiej "restauracji" ktora raczej przypomina stolowke. Przy wejsciu kupuje sie kuponik (30 rupii) siada do stolu i czeka na Thali. Jest to ryz, warzywa i sosy(dal) podane w metalowych miseczkach. Za talez sluzy lisc bananowca a za sztucce palce prawej dloni. Nasza wizyta tam znow wzbudzia zywe zainteresowanie lokalnej mlodziezy. Chlopcy siedzacy przy stloach obok najpierw otwarcie sie z nas smiali, ale potem zapoznali sie z nami i pokazali nam jak nalezy jesc. Na koniec jeden z nich powiedzial Arturowi ze ma piekne niebieskie oczy, nie to co Kaska:).